Levik Grigorian i Marzena Włodarska
- 1001 Drobiazgów,
- Hala Łukowa, box 49
Tytuł: U pana jest wszystko
Tuż przy wejściu do Hali Łukowej jest box, w którym można kupić praktycznie wszystko: lampki, kawiarki, scyzoryki, baterie, wkładki do butów, czajniki, okulary, ciśnieniomierze, zegary na ścianę, termosy, maszynki do mielenia mięsa, suszarki, lokówki. Nazwa „1001 drobiazgów” nie jest przypadkowa.
– Kiedyś handlowałem ubraniami, potem piżamami, ale stopniowo przechodziłem na drobiazgi. Jeśli spada zainteresowanie piżamami, to może trafić się dzień, kiedy nie sprzedasz żadnej. A w drobiazgach zawsze coś: ktoś chce baterie, ktoś garnek, ktoś zegarek – mówi Levik Grigorian. Handluje na Hali od 1994 roku, a więc blisko 30 lat.
Z wykształcenia jest prawnikiem. W Armenii, skąd pochodzi, pracował w ministerstwach spraw wewnętrznych i rolnictwa, w prokuraturze, w urzędzie miasta w rodzinnym Aparanie. Po rozpadzie ZSRR przyjechał do Polski w ślad za siostrą, która już tu była. – Wyjechałem 30 kwietnia 1994 roku i 1 maja obudziłem się w Gdyni. Nazajutrz zacząłem handlować – opowiada.
Przez 18 lat miał stoisko na targowisku przed Halą. Deszcz, śnieg, wiatr, upał – niezależnie od pogody codziennie zaczynał pracę około siódmej rano i czasem stał aż do wieczora. – Dziś czuję to w kościach – przyznaje. Próbował znaleźć pracę jako prawnik, chciał być tłumaczem w sądzie, ale to okazało się niemożliwe. Został więc na Hali. W styczniu 2013 roku przeniósł się pod dach. Wzbraniał się przed tym, dokąd istniało targowisko, bo obawiał się, że klientów, którzy mieli w zwyczaju kupować na dworze, Hala Łukowa speszy. Jednak przychodzą.
Są tacy, którzy kupują u niego od lat i w ogóle nie chodzą nigdzie indziej. Mówią: „U pana wszystko jest, my do pana przyjdziemy”.
Zaglądają pytać o filcowe wkładki do butów, klej za dwa złote, lampki choinkowe. To już nie te czasy, gdy znajomy Francuz zamawiał sto puszek kawioru, który na warszawskim Stadionie X-lecia można było kupić po trzy złote i Francuzowi sprzedać po pięć. Teraz taki kawior kosztuje sto dolarów, a Stadionu X-lecia dawno nie ma. Lata 90. mogły zdarzyć się tylko raz.
Jest inaczej, ale ciągle fajnie. – Jest kontakt z klientem. Gdybym pracowała w sklepie odzieżowym w galerii handlowej, byłabym zwykłą sprzedawczynią. A tu jestem do ludzi – wtrąca pani Marzenka. Marzena Włodarska w 2002 roku przyjechała ze Słupska na wakacje w Gdyni. Złapała pracę u właściciela stoisk dziecięcymi ciuchami. Popracowała u niego półtora roku, potem usłyszała, że Ormianka potrzebuje kogoś na staniki i przeniosła się do niej. I tak poznała Levika. Najpierw stali plecy w plecy, a potem już razem. – I tak się ze sobą męczymy. On ma siwe włosy, ja już trochę też – śmieje się.
Klienci ich lubią, czasem wpadają tylko po to, żeby powiedzieć „dzień dobry” albo zamienić kilka słów. – Dobry sprzedawca
powinien być jak psycholog – mówi Levik. – Bo czasem ktoś przychodzi uśmiechnięty, zażartujesz na luzie i okazuje się, że nie trafiłeś, ktoś się obraża. Bywa też na odwrót. Ktoś przychodzi z nieciekawą miną, a wystarczy kilka słów, by okazało się, że jest sympatyczny. Trzeba wyczuć.
Najlepiej u Levika mają starsze panie. Kiedy powiedzą, że porwał im się pasek do zegarka albo kabelek w lampce, Levik wymienia, naprawia i nie pyta o pieniądze. Myśli wtedy o swojej mamie, że to mogłaby być przecież ona i serce mięknie.
– Mówią: „Ja zawsze do pana przychodzę, bo pan mi zawsze pomoże” i on rzeczywiście pomaga – opowiada Marzena. – A opinia złotej rączki zatacza coraz szersze kręgi. Kiedyś stały klient przyniósł mosiężny stary zegar. Połamała się obudowa, podpadały figurki. „Nie mam pomysłu, jak to zrobić, a szkoda mi tego zegara”. Levik podkleił, klej zostawił ślady, więc zamalował markerem, żeby się nie odróżniało. Klient zwariował z radości, bo zegar był jak nowy.
Jeden ze stałych klientów przyjeżdża do nich z domu seniora. Ostatnio kupował grzałkę, a przy okazji posiedział przy herbacie. „Fajnie tu u was, można się wygadać, a tam siedzę w pokoju sam, z nikim nie rozmawiam” – mówił.
– Taka właśnie jest Hala. W normalnym sklepie, jak kupiłeś, możesz odejść, nikt nie ma czasu na słuchanie historii. Dlatego ci starsi przychodzą do nas – uważa Levik. – Inna rzecz, że młodych widzimy rzadko, a jeśli to wpadają, kupują i wypadają. Nie mają chęci ani czasu na gadanie.
– Sprzedawcy w galerii handlowej pewnie nie znają jeden drugiego, nawet jeśli pracują po sąsiedzku. A ja tutaj idę i ze wszystkimi „dzień dobry” – dodaje Marzena. – Kupuję na Hali chleb i mięso, mam zaprzyjaźnionych kupców. Pytam, czy dzisiaj mostki cielęce mogę kupić, a oni mówią, że dzisiaj lepiej nie, choć mostki są. W innym sklepie sprzedaliby i do widzenia.
Gdy idzie o kupców, najbliżej są z sąsiadami z Hali Łukowej. Wzajemnie odwiedzają się na kawce, gadają o pracy i życiu. Kiedy w lecie Marzena i Levik zebrali na działce 200 kilo winogron na wino domowej roboty, przynieśli koleżankom i znajomym dwa wielkie wiadra owoców.
– Po prostu atmosfera tutaj jest normalna. Choć mogłoby być cieplej – śmieje się Levik. Rozmawiamy późną jesienią, nie ma jeszcze mrozu, ale już dawno spadły liście, a wraz z nimi temperatura. – Już teraz siedzimy cały dzień w swetrach kurtkach, a zimą dojdą jeszcze czapki i rękawiczki. Bo w mroźne dni nieraz i u nas jest mróz – mówi. Gdyby mógł coś na Hali zmienić, to właśnie to.
Prawie 30 lat temu przyjechał do Gdyni z żoną i dwojgiem dzieci. Dzisiaj dzieci są dorosłe, żona i córka wyjechały z Polski, syn został. Wolne chwile Levik chętnie spędza więc z wnuczką. Albo na działce. Na działkę mają z domu dziesięć minut, siedzą tam z Marzenką nieraz przez cały sezon. Wiodą normalne, spokojne życie. Inne niż Levik wiódłby w Armenii, ale przywykł, nie chciałby już wyjeżdżać z Polski.
– Tak naprawdę to mieszkamy na Hali, a w domu tylko śpimy. Jesteśmy tu od poniedziałku do soboty – mówi Marzena. Nie dodaje, ale nam udało się podpatrzeć, że zamykają box dopiero przed 17., gdy wokół jest już prawie pusto.