Waldemar Pietrzak
- Wędkarstwo
- Hala Płaska, box 248
Człowiek sroka
Wędki, kołowrotki, haczyki, przynęty, a nawet szczęki rekina. W sklepie prowadzonym przez Waldemara Pietrzaka jest prawdopodobnie wszystko, o czym marzą wędkarze. I z tysiąc innych drobiazgów.
Ten sklep to fenomen, nie tylko ze względu na obłędną ofertę, ale też miejsce. Na Hali nazywają tę okolicę sąsiadującego z Halą Płaską zadaszonego targowiska trójkątem bermudzkim – nie utrzymuje się tu dłużej żaden biznes. Parę lat temu były lampy, skóry, kożuchy, ciuchy, pościel, kapcie, jakaś gastronomia. Teraz zostały podniszczone szyldy i box pana Waldka. – Mnie ten fyrtel pasuje. W zimie nie pada, w lecie jest w sam raz. Nie ma zgiełku, mogę się skupić na pracy – mówi. Pracuje w tym miejscu prawie trzydzieści lat, od 1993 roku.
Nie miał w planach handlu. W 1972 roku zaczął pracę w Dalmorze i pływał w dalekomorskie rejsy. Łowił ryby na Alasce, na całym świecie, z Dalmorem i innymi armatorami. Oszczędził trochę pieniędzy i zwiózł mnóstwo – jak je pieszczotliwie nazywa – rupieci. Są wśród nich wszelkie możliwe wędkarskie akcesoria, ale też bezcenne pamiątki – miecz ryby miecznika, zęby lobosa, kaszalot z Alaski. – Przywoziłem je, gdy jeszcze prawo na to pozwalało – opowiada. W latach osiemdziesiątych zwolnił się sklep przy Świętojańskiej 48. Odkupił i ze wspólnikiem założył sklep wędkarski. Gdy koszty zaczęły ich przerastać, przeniósł się na Halę i został. – Marzyłem, że założę hodowlę ryb. Kupiłem gospodarstwo za Koszalinem, myślałem, że będę siedział sobie na uboczu – tu bociany lecą, tu hodują się ryby, zjem, co złowię, upiekę chleb i będzie fajnie. Formalności pokrzyżowały plany. Jedyne, co z nich zostało, to, że siedzę na uboczu – śmieje się pan Waldemar. Miał zakładać muzeum, ale z tego też nic nie wyszło.
Chociaż jego sklep na Hali jest czymś w rodzaju muzeum dla pasjonatów. Pamiątki z rejsów nie są na sprzedaż. Pan Waldemar kołowrotki rozmontowuje na części tylko wtedy, jeśli ma podwójne. Za to chętnie wszystko pokazuje, opowiada o historii zgromadzonych przedmiotów. Bardziej niż z handlu, żyje z napraw. – Młodzi kupują wzrokowo – w dużych sklepach albo w internecie szukają rzeczy, które wyglądają efektownie. A potem ja je naprawiam – mówi. – Często tylko po to, by odsprzedali dalej.
Tęskni za czasami, gdy na Hali było więcej ludzi, a wędkarze znali się na swojej pasji, wiedzieli, czego chcą. Przyjeżdżali nawet z Kanady, kupowali dla kolegów, byli przeszczęśliwi. Ubywa ich, bo biologia jest bezwzględna, a następców nie widać. Młodzi w czwartek wymyślają, że w sobotę pojadą na ryby, kupują co bądź, a gdy trafiają do pana Waldka, nie wiedzą czasem nawet, co to żyłka. On nie jest jednak od oceniania, a od pomagania, więc spełnia najoryginalniejsze prośby. Naprawia połamane wędki, na których ktoś niechcący usiadł, a gdy trzeba również buty. – Czasem przychodzą starsze panie, mówią, że szewc nie chciał się zająć, a to ważne buty, które mąż kiedyś przywiózł z pływania. Jeśli można pomóc, to co mi szkodzi. Samo życie – mówi.
Starsze panie przynoszą również wędkarskie kolekcje po zmarłych mężach. Bywa, że odkupuje. Stąd ma tak bogaty wybór części do wszystkiego. Niektóre traktuje jak zabytki. Na przykład kołowrotki z wędek włoskiego konsula w Gdyni czy wędkę Ludwika Janczyszyna, którą marynarze skleili słynnemu admirałowi z kilku patyczków, a on łowił nią dorsze. Panowie, którzy remontowali dachy w Kopenhadze, przywieźli panu Waldkowi wędki, które przy okazji znaleźli. Odkupił, bo wydały mu się ciekawe. Ktoś zaproponował skarby z pchlich targów w Niemczech i Holandii. – Kupowałem, bo mnie to uszczęśliwiało.
Zbieractwo uszczęśliwia go tak, że żona czasem strofuje: „Waldek, zwijaj się powoli, bo jak coś, to syn zamówi kontener i wszystko wywiezie”. Syn nie łowi, zresztą pasje pana Waldemara wykraczają daleko poza wędkarstwo. Łowił na całym świecie, więc życie traktuje z rozmachem. W domu ma cały magazyn. –Monety, znaczki, obrazy, cuda niewidy. Co zrobić, gdy człowiek jest jak sroka –śmieje się.
Utyskuje na młodych, a sam wędkuje niewiele. – Jestem pracuś, ciągle muszę coś robić. Nie mam czasu – tłumaczy. Naprawia, sprzedaje, kolekcjonuje, poza tym biega, a w sezonie morsuje. – Raz w tygodniu jeżdżę do Mechelinek. Mamy grupę sześciu panów i pięciu pań, biegamy pięć kilometrów, a potem kąpiemy się – opowiada. Nie wyobraża sobie, by mieszkać daleko od wody. Dorastał na Mazurach, potem długo mieszkał w Gdyni, a gdy ta zrobiła się za duża, przeniósł się do Rumii. I wciąż ma nadzieję, że na starość wróci na wieś, gdzie będzie hodował ryby.
Na razie spędza dnie w cichym zakątku Hal. Mógłby pewnie więcej zarabiać, na pewno mógłby robić coś, co nie wymagałoby dokładania do interesu, na przykład rozejrzeć się w branży budowlanej. Ale przylgnęło do niego wędkarstwo, a on – sam przyznaje – specjalnie się nie broni.