Bożena
- Stoisko z owocami
- Ławy owocowo-warzywne przed Halą Płaską
Tytuł: Jak w rodzinie
Pierwsza była babcia. To ona w 1952 roku zaczęła na Hali sprzedawać warzywa. Ziemniaki, marchew, kapustę – nic wyszukanego, ale w czasach powojennej biedy i to bywało rarytasem. Po babci stoisko przejęła mama, a od 35 lat prowadzi je pani Bożena z mężem. To miejsce, którym niczym w soczewce odbija się historia Hal Targowych.
Usytuowane na sąsiadującym z Halą Płaską dawnym placu targowym jest jednym z tych, które początkujący bywalcy hal poznają najszybciej. Kiedy bywa się dłużej, dociera się w zakamarki, zaczyna odróżniać, kto specjalizuje się w kapuście, a kto w chlebie, gdzie szukać pysznego sera, a dokąd iść po kwiaty. Pierwsze kroki jednak kieruje się do ław owocowo-warzywnych. Stoją w sześciu rzędach i jest tu po prostu wszystko. W zimie cytrusy, jarmuż, kolendra, buraki, ziemniaki, marchew. Latem – sezonowy raj: czereśnie, truskawki, szparagi, fasolka, pomidory w stu rozmiarach. O to, by smacznie wyeksponowane na drewnianych ławach przyciągały wzrok (i portfele) dba mniej więcej dwudziestu kupców. Wydają się zaprzyjaźnieni. Gdy przy burakach akurat nikogo nie ma, zapłatę przyjmuje sąsiad. Jeśli do większych zakupów odruchowo dorzuci się rzodkiewkę z sąsiedniego stoiska, sprzedawcy rozliczają się między sobą, nie robią klientom wymówek. Pomagają, doradzają. Cen nie uzgadniają, ale nie wojują w tej sprawie. – Wspieramy się. Jeśli ja czegoś nie mam, to wysyłam do kolegów. Jeśli klientka woli jabłka od kogoś innego, to nie przekonuję do swoich. Spędzamy tu razem całe dnie od kilkunastu, nieraz więcej niż dwudziestu lat. Jesteśmy trochę jak rodzina – mówi pani Bożena.
Od rana panuje zgiełk, choć – jak zauważa – to jedynie blade echo zgiełku, który panował tu w czasach jej babci. Babcia handlowała w dni targowe, dawniej codziennie otwarte były jedynie zadaszone hale, targowisko działało dwa razy w tygodniu. O świcie pakowała towar na sklecony domowym sposobem wózek i z ulicy Nowogrodzkiej na Działkach Leśnych wyruszała w drogę na drugą stronę torów. Sprzedawała z desek rozłożonych na ziemi. Mama ze skrzynek ustawionych na ławach, nad stoiskiem miała parasol, który chronił jak potrafił przed upałem i deszczem. W latach dziewięćdziesiątych, gdy stoisko przejęła już pani Bożena, nad targowiskiem rozpostarł się znany gdynianom łukowy dach. – Dziś nieco przecieka i na pewno nie chroni przed skwarem, ale można się przyzwyczaić – śmieje się pani Bożena. Historia odbija się nie tylko w wystroju stoiska i architekturze Hali – wśród klientów pani Bożeny są wnuki tych, którzy przychodzili do babci.
Rozmawiamy wczesnym popołudniem. Jest spokojnie, bo przetoczył się poranny szczyt, a nie zaczął się jeszcze popołudniowy. Poza tym jest styczeń, a to zawsze dla handlu zły miesiąc, zimno jak tylko nad morzem może być przy bliskiej zeru temperaturze. Pani Bożena okutana w wiele warstw ciepłych ubrań żartuje: – Jesteśmy trochę jak morsy. Zahartowani.
Na kurtce przewiązała służbowy fartuch z naszytym arbuzem i imieniem. Taki sam ma pani Monika, która pracuje na stoisku. – Wymyśliłam coś takiego, żeby klienci wiedzieli, u kogo kupują. Mogą dzięki temu zwracać się do nas po imieniu – tłumaczy Bożena. Arbuz z naszywki przypomina, że specjalnością stoiska są owoce. W zimie – pomarańcze, grejpfruty, kiwi, oczywiście jabłka i gruszki we wszelkich możliwych gatunkach. – Mąż o świcie jeździ na giełdę, on jest zaopatrzeniowcem – mówi Bożena. W lecie przywozi owoce od zaprzyjaźnionych producentów. Czereśnie są prosto z sadu, truskawki i maliny z gospodarstw ogrodniczych.
– Stawiamy na jakość. Wolę zapłacić więcej, ale mieć dobry towar, bo wiem, że zadowoleni klienci wracają – tłumaczy. Jednak stoisk z owocami jest w Halach bardzo dużo, nawet na placu targowym nie każdy przecież handluje czym innym, za to każdy chwali się jakością. Konkurencja jest ogromna. Co więc zrobić, żeby przyciągnąć klientów? Pani Bożena dba o ekspozycję. Stara się, żeby owoce wyglądały ładnie, żeby łatwo można było obejrzeć je z bliska, wybrać najsmaczniejsze. No i dużo rozmawia. – Człowiek jest tutaj trochę jak spowiednik. Gdy trzeba poklepie po plecach, pogłaszcze. Wiemy, kto choruje, martwimy się, gdy ktoś odchodzi. Najstarsi klienci przychodzą do nas jak do rodziny – opowiada.
Związana z Halami rodzinnie – pamięta, jak mama przynosiła ją i siostrę w koszu, by towarzyszyły jej w pracy – niepokoi się o przyszłość. Ona, gdy podrosła, pomagała mamie w handlu, spędzała na Hali każde wakacje. Spodobało jej się, że wokół tyle ludzi, można doradzić albo zwyczajnie pogadać. Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych wyrwała się na spływ kajakowy, poznała męża i przekonała go, by został z nią na Hali. Ale dzieci już nie namówiła. Wśród klientów i klientek młodych jest niewielu. – Szkoda, bo gdzie indziej takie zakupy zrobią? Gdzie dostaną takie pieczywo, wędliny, warzywa? – sama zaopatruje się tylko tutaj. Mówi, że kiedy jedzie na urlop, jest zagubiona, bo nie przyzwyczajona do supermarketów i dyskontów, nie wie, co i jak kupować.