Jadwiga Mielicka, Ewa Jaworska
- Krawcowe
- podziemie Hali Łukowej, box 312
TYTUŁ: Gdynianki
W ciągu dnia nie ma tu chwili spokoju. Co chwilę ktoś zagląda w sprawie szybkiej poprawki, większej przeróbki albo uszycia czegoś całkiem od nowa. Najwięcej klientek i klientów jest z Gdyni, ale przyjeżdżają też z Gdańska i okolic. Zdarza się, że zajrzy ktoś z kupców prowadzących na Hali stoiska z ciuchami, żeby pilnie coś skrócić, zwęzić lub poszerzyć – bez tego nie sprzedadzą.
Jadzia i Ewa to na Hali instytucja. Słychać o nich wszędzie – o wesołych krawcowych opowiadają dziewczyny sprzedające chleb, ser czy warzywa. Wpadają do nich po prostu pogadać, bo tu zawsze można złapać trochę fajnej energii. Aż trudno uwierzyć, że obie trafiły na Halę w wyniku życiowych zawirowań.
Jadwiga Mielicka nauczyła się szyć w Praktycznej Pani, w latach 90. prowadziła własny zakład – szyła kurtki dla sklepów. W 2001 roku los pogmatwał sprawy i zatrudniła się w zakładzie krawieckim w podziemiach Hali. Rok później dołączyła Ewa Jaworska, która przeczytała w gazecie ogłoszenie o pracy. I tak siedzą stół w stół już dwadzieścia lat. – To lepiej niż stare małżeństwo – śmieją się.
Początkowo miały szefową, potem wybiły się na niezależność.
– Co musi umieć krawcowa? – pytam.
– Musi mieć zdolności manualne i wyobraźnię przestrzenną – odpowiada Ewa.
– Cierpliwość?
Jadwiga wybucha głośnym śmiechem. – Niech Ewa pani powie, jaką ja mam cierpliwość. Jestem typem, który potrafi zbudować wieżowiec i zrujnować w jeden dzień razem z fundamentami – Jadwiga jest impulsywna, żartuje bez cenzury i dosadnie się wkurza. Ewa wydaje się oazą spokoju. Prawdopodobnie różnica charakterów pozwala im zgodnie funkcjonować przez tyle lat od rana do wieczora.
Testem zażyłości była powódź w 2016 roku. 14 lipca nad Gdynią przeszła potężna ulewa. Ucierpiały domy na Małym Kacku, schody przy bulwarze na Oksywiu, no i podziemie Hali Targowej. Pękła rura deszczowa, woda sięgała metra. Pierwsza o powodzi dowiedziała się Ewa, przyjechała na miejsce z synem, Jadwiga zabrała córkę. Brodząc w wodzie wspólnie wynosili na górę, co dało się uratować. Na szczęście w porę wynieśli maszyny i większość tkanin zostawionych przez klientów. Inne udało się osuszyć. Utonęły nici – rozwinęły się ze szpul i trzeba było uważać, by się nie zaplątać się w nie. – Kanapy z sąsiedniego sklepu meblowego dosłownie pływały – wspomina Jadwiga. Przemokła tak, że do samochodu córki wsiadała prawie naga. Uratowała maszyny, ale z ubrań, które miała na sobie zostały brudne szmaty.
Straty na Hali były ogromne. Trzeba było od nowa budować boksy, osuszanie trwało długo, bo uszkodzone zostały rozdzielnia prądu i węzeł cieplny. Woda dosięgła chłodnie i magazyny, w których kupcy trzymali towary. Wywieziono wówczas ponad trzy tony żywności.
Przez kilka miesięcy dziewczyny pracowały w zadaszonej części targowiska przed Halą Płaską. – Wszyscy mówili, że tam jest fajnie, bo więcej światła – opowiadają. – Jednak my wolimy być w podziemiu. W zimie mamy ciepło, latem chłodno i nie musimy aż tak wszystkiego wiedzieć. Na górze trudniej się skupić.
Krawcowe kończą pracę, gdy w Hali jest już dawno pusto, najczęściej dopiero około 20. Do 17. przychodzą klientki i klienci, z każdym trzeba porozmawiać – o zleceniu, o życiu, o aktualnych utrapieniach – polityce, inflacji, pogodzie. W ciągu dnia jest więc czas tylko na drobne poprawki. Rzeczy, które wymagają koncentracji robią wieczorem. Wtedy szyją sukienki, spodnie i bluzki, naprawiają grubsze kurtki albo spełniają nietypowe marzenia. Bo zdarzają się klientki i klienci z fantazją. Ktoś kiedyś przyniósł kombinezon do pływania na kite, żeby zrobić w nim dziurkę na hak. Stale wraca artystka z Amsterdamu. Przywozi własnoręcznie malowane tkaniny i wyszperane w internecie fasony, które służą za inspirację do przyszłych projektów. – To są pewne wyobrażenia, na przykład o pelerynie, którą będzie można nosić dwustronnie, a ja muszę je technicznie rozgryźć – opowiada Ewa. Artystka z Amsterdamu zjawia się przez cały rok, przeważnie klienci z zagranicy przyjeżdżają w lecie. Gdynianki i gdynianie, którzy mieszkają w Niemczech lub Skandynawii przywożą na Halę ubrania wymagające poprawek. Nie wiadomo, czy z sentymentu, czy dla oszczędności, ale rok w rok wracają. Jadwiga i Ewa wyrobiły sobie markę. Jak? Mówią, że pocztą pantoflową. Owszem, były wzmianki w lokalnej prasie, ale większość osób trafia do nich, bo usłyszały od znajomych. Popularność, jak wiadomo, ma dużo zalet, ale bywa krępująca. Trudno pójść do knajpy na drinka, bo zaraz ktoś podchodzi z „Witam pani Jadziu”. Zresztą, z knajpą to pół biedy. Kiedy Jadwiga próbowała ochłonąć po tym, jak towarzyszyła córce przy porodzie, blada i roztrzęsiona czekała aż nieco się uspokoi, nagle pozdrowił ją lekarz: „O, dzień dobry pani Jadziu”.
Taki jest los instytucji. Choć dziewczyny nieco dystansują się od halowego zgiełku, gdy trzeba są solidarne. Kiedy w 2020 roku zaczęła się pandemia COVID-19 i związane z nią obostrzenia, natychmiast usiadły do szycia maseczek. Dla ochroniarzy Hali zrobiły gratis. Gdy parę miesięcy później wybuchły protesty Strajku Kobiet, pomyślały, że trzeba uszyć maseczki z błyskawicami. Spytały w pasmanterii, tam nie było stosownego wzoru. Kupiły więc czerwoną taśmę żeglarską i z niej – do tej pory – wycinają błyskawice. – Wedle życzenia. Jeśli któraś pani chce mieć dwie, proszę bardzo – mówią. Jesienią 2020 kupowało te maski mnóstwo dziewczyn.
Na zakupy Jadwiga i Ewa chodzą oczywiście na Halę. Mają ulubione stoiska, gdzie wracają po ziemniaki, jajka, mięso, wędliny pieczywo. Jadwiga twierdzi, że gdzie indziej w ogóle nie umie robić zakupów.
Przy wejściu do boksu krawcowych, jak w wielu innych punktach Hali, wiszą zdjęcia przedwojennej Gdyni.
– Bo kochacie Gdynię?
– A jak inaczej! To jest nasze miasto!