Dariusz Sierant | Nie nudzę się

Dariusz Sierant

  • Kawiarnia                           
  • Hala Łukowa, box 43

 

Tytuł: Nie nudzę się

 

Dariusz Sierant myślał tak: na Hali nie ma kawiarni, a pracuje tu mniej więcej pięćset osób, więc pewnie każdy chętnie przed pracą wstąpi na kawkę. Rzeczywistość zweryfikowała marzenia, w ciągu dnia zagląda kilkanaście osób, ale on jest zachwycony. Bo ma powód, żeby wstawać rano i iść do pracy. Inaczej, obawia się, stetryczałby na emeryturze.

Punkt z kawą w Hali Łukowej prowadzi od 2016 roku, ale pierwsze biznesy na Hali robił jeszcze w latach 80. I były to złote biznesy. Handlował rzeczami z importu – dżinsami, szkłem, rozmaitościami. Import, jak to w tamtych czasach, pochodził z różnych źródeł. Z marynarskiego przemytu, z turystycznych wyjazdów rodaków, z paczek, które ludzie dostawali od krewnych za granicą. Wystarczyło, że rzecz była zagraniczna i sprzedawała się na pniu.

– Pamiętam targowisko przed Halą Płaską, gdzie stały setki bud skleconych z desek i dykty i każdy handlował, czym się da – wspomina pan Dariusz. Sam pracował w Hali Płaskiej. – W zimie woda zamarzała w czajnikach, latem było koszmarnie gorąco, ale interes szedł.

Na przełomie lat 80. i 90. wyspecjalizował się w dżinsach. Jeździł do producentów w całej Polsce i skupował spodnie, kurtki, pewnie czasem koszule – wszystko jakoś tam denimowe. Jakoś tam, bo był to czas, gdy na jakość nikt nie patrzył. Liczyło się, że było modne, wyglądało zagranicznie i w ogóle było. Z NRD przyjeżdżały po dżinsy całe pociągi turystów.

Gdy skończył się kryzys mrocznych lat 80., ludzie byli zagubieni w nadmiarze. Nie odróżniali dobrego od złego, kupowali wszystko. – To był szalony czas – mówi o latach 90. pan Dariusz. – Jedni szli wysoko w górę, inni boleśnie spadali ze szczytu. Moi koledzy, którzy byli dyrektorami firm budowlanych tracili pracę i prowadzili kioski z gazetami. Inni, którzy wcześniej nie mogli się przebić, nagle robili kariery. Można było wszystko.

 

On w 1991 roku wydzierżawił swoje stoisko znajomemu, a sam zajął się innymi rzeczami. Przez pięć lat prowadził przy Świętojańskiej pizzerię Don Vito, miał niedużą szwalnię, wreszcie został pośrednikiem nieruchomości. Do kryzysu w 2008 roku szło bajecznie, potem już dużo gorzej.

 

 

 

 

Wystawa Halo Portrety
Zofia Brunka | Sztuka kontrastu
Halina Sychta | Na klienta trzeba zasłużyć
Janina Gorzycka-Olkowska | Chleb to podstawa
Jadwiga Mielicka, Ewa Jaworska | Gdynianki
Danuta Słowy | W pięknie
Levik Grigorian i Marzena Włodarska | U Pana jest wszystko
Dariusz Sierant | Nie nudzę się
Anna Wodzyńska | Wbrew regułom
Bożena | jak w rodzinie
Człowiek Sroka | Waldemar Pietrzak

 

 

Na Halę wrócił w 2014 roku. Początkowo z kawą w ziarnach, kawą rozpuszczalną i papierosami. Okazało się, że przestrzelił. Konkurencja była zbyt duża. Wymyślił więc, by po prostu robić kawę. – W domu umiałem zrobić tylko kawę i herbatę, w ostateczności kisiel – przyznaje. – Do kuchni mam dwie lewe ręce, a najpierw mama, potem żona sprawiły, że nie musiałem gotować. Tym razem przygotowałem się solidnie, poszedłem na kurs dla baristów. Usłyszałem tam, że trzeba zrobić tysiąc kaw, żeby robić je dobrze. Nie chciało mi się wierzyć. Myślałem, że zrobię dziesięć i będę umiał, co to za sztuka. A jednak wykładowca miał rację. Nie wystarczy porządny ekspres, żeby zrobić porządną kawę – opowiada.

Na kursie nauczył się ważnej dla wszystkich baristów zasady 4 M. La Miscela to odpowiednia mieszanka kaw lub ziarna dobrej jakości, La Macinodosatore oznacza odpowiedni młynek, który pozwala uzyskać stosowną grubość mielonej kawy, kluczowe La Mano to nic innego, jak ręka baristy – to przecież od niego, a nie od maszyn zależy, czy kawa będzie smaczna. Wreszcie La Macchina, czyli ekspres do robienia kawy. Coś, co uważał za wystarczający warunek do prowadzenia kawiarni, okazało się według specjalistów ostatnim punktem.

Do dziś zrobił już grubo powyżej tysiąca kaw i mógłby zawładnąć podniebieniami kupców, tyle że oni wolą na zapleczach parzyć plujkę z własnych czajników. Ale nie narzeka.

– Klientów jest niewielu, przychodzi parę osób z sąsiednich boksów, emeryci, czasem zjawi się ktoś ze świata, kto odwiedza Gdynię po latach – mówi. – Gadają, opowiadają historie, fajnie jest. Nie nudzę się.

Ze wzruszeniem wspomina klientkę z Niemiec, która przyglądając się zdobiącym box zdjęciom przedwojennej Gdyni, wypatrzyła auto swojego dziadka. Okazało się, że to Violetta z domu Winnicka – wnuczka Franciszka Wilke, jednego z braci prowadzących przed wojną słynną firmę żeglugową. Z innych spotkań zapadła mu w pamięć kawka z aktorką Grażyną Barszczewską, która wpadła tu podczas któregoś z festiwali filmowych. Od czasu do czasu zagląda Katarzyna Figura.

– Po to tutaj jestem. Spotkać ludzi, pogadać, na pewno nie po to, żeby zarobić – uśmiecha się.

Marzenie ma zupełnie inne – przejechać rowerem North Cape. Zamierzał zrealizować je na sześćdziesiątkę, ale zdrowie pokrzyżowało plany. Teraz czuje się gotowy, ciągle intensywnie jeździ na rowerze w gdańskim klubie. Jedynie żona się sprzeciwia. Mówi, że siedemdziesiąte urodziny rozsądniej spędzić przy kawie, niż na rowerze.